Bryczką przez Wilkołaz

Tym razem zapraszam miłą Czytelniczkę i Czytelnika na podróż w czasie i przestrzeni. Nie użyjemy do tego wehikułu H. G. Wellsa, ale starego numeru Gazety Warszawskiej i bryczki pana W.D., korespondenta tej gazety. Podróż rozpocznie się o poranku pięknej lipcowej soboty 1854 roku w Lublinie. W czasie tej wycieczki będziemy mogli nacieszyć oczy widokami, których już nie dojrzymy z okien szybko pędzących samochodów.

Rozpoczynamy więc niespieszną podróż z naszym przewodnikiem.

Z Lublina skierowałem się w głąb pięknych jego okolic, w kierunku południowo-zachodnim, traktem od Kraśnika wiodącym. Z początku czyste pole, droga jednostajna, prócz rozmaitości zasiewów pływających w różnych kolorach po niwach, nic nie przedstawiała zajmującego dla oka. Wdali tylko z prawej i z lewéj strony ładne przesuwały się widoki: tam po wzgórzach uciekały długie rzędy topoli i wychylały się domki Sławinka, tu znów ciemniały laski i ogrody Dziesiątej, Abramowic i błyszczały okna Głuskiego kościoła. Przedemną długa równina. Po pół godziny jazdy dopiero, monotonność pola zaczęła się ożywiać; to piękny lasek sosnowy wystąpi aż do gościńca, jakby zapraszał podróżnego do swego roskosznego chłodu, to łączka ucieka między wzgórza, niby się wstydząc młodej zieloności traw i ziół; to nareszcie rzeczka jakby przepaska dziewicza całéj okolicy, połyskuje srebrno-błękitnemi falami po łąk axamicie. Wreszcie ukazała się wieś Konopnica, rozrzucona po wzgórzach i do kilku należąca właścicieli, których dworki kryły się śród gęstwin drzew owocowych. Biała murowana karczma jakby gościnna gospodyni wsi, wybiegła po przód, rozsiadła się przy gościńcu, czekając na przejeżdżających. Wesoła wiejska gromada gwarzy przed karczmą, w któréj słychać rzępolenie skrzypek i raźne tany parobczaków.
Od Konopnicy rozpoczyna się jazda po najprzyjemniejszych okolicach. Trakt ten uboczny, mało uczęszczany przez podróżnych, w całéj długości wesołemi urozmaicony widokami wiosek, lasków, dworków, pól i ogrodów. Gościniec samotny prowadzi przez piękne laski sosnowe i leszczynowe, czasami ocieniony starami topolami i lipami, lub jarzębiną. Rzadko przesunie się tu szlachecki wózek lub pańska kareta. Cała okolica spokojna i cicha jakby zaczarowana; milczące na niwach kłosy, poważnie dźwigając brzemienne ziarnem czoła, zdają się z męztwem oczekiwać uroczystej chwili rozpoczęcia żniwa i pomyślnego skutku téj walki cało-letniej, jaką musiały stoczyć z wiatrami, chłodem, upałami i gradem. A już ta chwila bliska, żytko już się posrebrzyło i lekko pozłacać się zaczyna pszenica.

Wydaje mi się, że zdążyliśmy w ostatniej chwili przed przebudową tego traktu i wzrostem jego znaczenia, co sugerują mapy pochodzące z tego okresu. A może to sobota i święto powodują, że gościniec jest prawie opustoszały. Nasza bryczka toczy się następnie przez Trzeszkowice (czyli oczywiście współczesne Strzeszkowice), Starą Niedrzwicę do Niedrzwicy Kościelnej:

Nazwisko swoje ma ta ostatnia od kościołka, pięknie odbijającego białemi murami i błyszczącą kopułą pośród świeżej zieloności lip i topoli do koła go ocieniających. Całéj wioski położenie po nad rzeką i łąkami nader malownicze; a wszędzie widać zamożność i dobry byt wieśniaków, ich zadowolenie i gospodarność właścicielki, którą jest pani Grab[owska]... Dwór ukryty pośród gęstwi ogrodu, zdaje się, że nie chce się popisywać z swéj wspanialszej i okazalszéj nad inne włościańskie domki postawy. Ciągną się długie rzędy wyniosłych i pięknych topoli, jakby ścigały się po równym gościńcu około dworu i zabudowań. Był to dzień świąteczny; dzwonek kościelny zabrzmiał dźwięcznym głosem po nad wioską; lud się gromadnie cisnął do przedsionku świątyni. Rozległy się poważnie organy, wtórując rozgłośnemu śpiewaniu ludu i kapłana.

Po nabożeństwie pan W.D. nacieszywszy oczy „widokiem hożych dziewoi, czysto i biało poubieranych, z głowami ozdobnemi w wstęgi i kwiaty” oraz pogaduszkach z miejscowymi gospodarzami, zabiera nas dalej gościńcem ocienianym szpalerami lip i jarzębin przez Sobieszczany do Wilkołaza.

Daléj tuż z Sobieszczanami sąsiaduje wioska Wilkołaz, nieprzerwanie z tamtą się łącząca. Tak samo po nad zieloną łączką równolegle od traktu ciągnęły się białe i czyste chaty włościańskie z jasnemi okienkami. Na wzgórzu otoczony staremi lipami, wznosił się starożytnej architektury kościołek parafijalny, obwiedziony do koła murowanym parkanem. Ktokolwiek przejeżdżał Kraśnickim traktem, nieraz zapewne obiło się o jego uszy imie zacnego proboszcza Wilkołazkiego, księdza Strasza; nie jeden podróżny zapragnął pewnie, jak ja teraz, poznać szanowanego powszechnie kapłana, który prócz głębokiej nauki książkowej, posiadał tę mądrość praktyczną, która wszelkim teoryom nadaje prawdziwą wartość. Żaden też przedmiot nie ujdzie jego uwagi, o wszystkiém ma cóś do powiedzenia, z każdej rzeczy piękną wyprowadzi naukę, rozwinie płodne prawdy przed młodzieżą, chciwie pochwytującą każde jego słowo. Małe swoje gospodarstwo doprowadził do stanu najpomyślniejszego, jakiego można u nas oczekiwać. Wilkołaz należy do Ordynacyi Zamojskich.

Tu zatrzymamy się na nieco dłużej, choć nasz przewodnik po spotkaniu z księdzem Straszem już czeka przy swej bryczce by zjechać z głównego traktu i skierować się do Zakrzówka. Był to człowiek wielkiego formatu. Proboszczem w Wilkołazie był od 1851. W tych latach był też kanonikiem honorowym Kolegiaty Zamojskiej i profesorem Akademii Zamojskiej. Wcześniej, do upadku powstania listopadowego i likwidacji Wojska Polskiego był kapelanem 4-go Pułku Strzelców Pieszych i kapelanem Twierdzy Zamość. Zmarł w 1856 roku, dwa lata po naszych odwiedzinach, a jego grobowiec znajduje się na cmentarzu obok kaplicy. Zachęcam do odwiedzenia go przy okazji wizyty na cmentarzu wilkołaskim.

Wilkołaz miał zaszczyt być miejscem pracy wielu znakomitych księży. Koniec XVIII wieku (prawdopodobnie od 1784 roku), to probostwo księdza Jana Aleksandra Trembińskiego – członka kapituły lubelskiej, chełmskiej i lwowskiej, deputata do Trybunału Koronnego, dożywotniego infułata Akademii Zamojskiej. Kilka lat przed naszą wizytą swoją 11-letnią posługę w parafii musiał zakończyć ks. Piotr Ściegienny, o którego zaangażowaniu w sprawy lokalne możemy przeczytać w artykule o jego szkółce parafialnej. Na początku XX wieku proboszczem był ks. Dębowski, którego jednym licznych dzieł było powołanie straży pożarnej, a przez ciężki okres wojny i lat powojennych przeprowadził parafię ksiądz Mańkowski. Na pewno będzie jeszcze okazja aby napisać o nich i innych duszpasterzach przy okazji przedstawiania kolejnych źródeł historycznych.

Zwróćmy uwagę na jeden szczegół naszej wizyty w Wilkołazie. Pamiętamy rycinę pana Zielińskiego przedstawiającą kościół z dzwonnicą otoczony płotkiem. Rysunek został umieszczony w Gazecie Świątecznej w 1868 roku, a my w 1854 już widzimy „starożytnej architektury kościołek parafijalny, obwiedziony do koła murowanym parkanem”. Możliwości rozwikłania tej sprzeczności są dwie. Albo rysunek powstał dużo wcześniej niż jego publikacja, a w międzyczasie kościół został otoczony parkanem, albo ze względów estetycznych pan Zieliński dopuścił się drobnej „korekty” otoczenia kościoła.


Pan W.D. drepcze nerwowo spoglądając w nasza stronę, bo chce przed zmrokiem dojechać do Zakrzówka, więc zostawiamy gościnne progi wilkołaskiej parafii, księdza Strasza i wsiadamy do bryczki kontynuując naszą podróż.


Z okolicy pól i niw jasnych i czystych, rozłożonych na około Wilkołaza, miałem zboczyć na lewo od drogi pocztowej, w okolice leśne. Niegdyś wszędzie tu szumiały lasy. Wilkołaz od nich ma wyprowadzać swoje nazwisko, jakoby wielki las oznaczające.
Pozostawiwszy na lewo Wilkołazki cmentarz, na prawo folwark, uboczną drogą pomiędzy dojrzewającemi łanami zboża, kierowałem ku wschodowi swą podróż. Po niedługim czasie, jadąc polami to lasem, minąwszy na lewo szeroko w dali rozrzuconą po równinie wieś Bystrzycę, nad rzeką tegoż imienia leżącą, niespodzianie ujrzałem piękną malowniczą wioskę Zakrzówek. Zwolna się rozwijała przedemną w miarę jak się bryczka moja toczyła z pod lasu. Na prawo folwarczne zabudowania kryły się w cieniu topoli i ogrodów, daléj błyszczał stawek i śród łąki połyskiwały jasne fale Bystrzycy. Na drugim końcu wioski bielała wieża parafijalnego kościoła, który świeżo został zbudowany na miejsce drewnianego lecz bogatego kościołka, zniszczonego przez pożar. Na dole szumiał i turkotał młyn z tartakiem, co jak dwaj nienawistni sąsiedzi, zdały się ciągłą z sobą toczyć kłótnię. Po wzgórzach, rozrzuconych w malowniczych zarysach, osiadły po pod drzewami i w sadach włościańskie chaty, lub dworki oficyalistów.


Rzeczywiście, przyglądając się XIX-wiecznym mapom dostrzegamy, że okolice Wilkołaza były dużo bardziej zalesione niż obecnie. Teraz podróżując do Zakrzówka mijamy tylko ciągnące się po horyzont pola. Z tamtych czasów ostała się tylko Krzywda. A i same okolice Zakrzówka nie mogą się poszczycić wielkimi połaciami lasu. Dlaczego tak się stało – nasz przewodnik daje na to odpowiedź w końcówce swojego artykułu.

Godne są uwagi Zakrzowieckie lasy, jedne z najpiękniejszych w kraju naszym. Najrówniejsze sosny, najwyższe dęby i świerki z tutejszych wyprowadzają się lasów, na przestrzeni przeszło 5,000 morgów rozrastających się. Widziałem tam belki sosnowe do 60, a nawet 70 stóp długości mające. Zawiązana dla handlu drzewnego w Berlinie spółka pod firmą Bugenhagena wr. 1851 na lat 12, z kapitałem 4 milijony rubli sr., weszła w umowę z naszym Rządem.
Wedle téj umowy, na mocy której spółka wypłaci Rządowi 81,000 rsr. Współkompanista Siemund, przemieszkujący w Zakrzówku, w ciągu lat 10ciu ma prawo wyrąbania w tutejszych lasach 31,760 sztuk starodrzewiu, sosien budulcowych, masztowych i dębów. Każda sztuka na miejscu kosztuje 2 i pół rsr. Lecz wywieziona wzrasta w cenie do 20 rsr. A sprzedaje się po 30 a nawet po 100 rsr. Jakże potwórczym staje się wzrost kapitału puszczonego w obieg z biegłej ręki przemysłowca!

Wróćmy na koniec do pana W.D. i dowiedzmy się jak opisał swoje wrażenia z pobytu u naszych sąsiadów. Dotarliśmy wraz z nim do celu. Była to podróż sentymentalna – zobaczyliśmy te wszystkie okolice tak, jakbyśmy przywołali najmilsze wspomnienia z dzieciństwa. To sielankowy obraz XIX-wiecznej wsi nie nękanej biedą i problemami, czyste i jasne chaty, dorodne dziewoje i silni kmiecie, kolorowe świąteczne stroje – wszystko widziane przez okulary miastowego i z perspektywy bryczki. Być może dni świąteczne na wsi tak właśnie wyglądały. W końcu cóż może być piękniejszego niż świętowanie w piękne letnie dni (bez telewizorów, komputerów i pośpiechu). Oddajmy zatem głos panu W.D.

Miało się już ku wieczorowi a był to dzień świąteczny. W całéj wiosce panowała jakaś spokojność. Wieśniak porzuciwszy pracę wszelką przechadzał się koło swych zagonów. Kobiety i dziewczęta na progach chat bawią się z dziećmi. Z pola ściągają trzody bydła i owiec, z rykiem biegną do stawu, pastuchy zwołują odłączające się krówki, krzyczą lub trzaskcją z batów, zapędzając je na obszerne folwarczne podwórze. Wszystkie te obrazy tak płyną mile, uroczo, tak zachwycają duszę i unoszą serce, jakbyśmy czytali Brodzińskiego lub Karpińskiego. Wiejska prosta natura żyje tu z całą prawdą i rzeczywistością. Tam znów grono oficyalistów z żonami i wystrojoną dziatwą, kilku mierników przybyłych z Warszawy dla pomiarów, wolnym krokiem mijają mostek, zatrzymują się po nad stawkiem żywą zajęci rozmową, nareszcie kryją się w zakręcie wijącej się pomiędzy pagórkami dróżki, zdążając na probostwo, do zacnego, znanego w całéj okolicy z cnót chrześcijańskich i pobożności staro-polskiéj ks. T. D. tutejszego proboszcza, na pogadankę wieczorną, dokąd i ja spieszę pokrzepić znużone upałem i całodzienną prawie jazdą ciało, snem słodkim pod błogosławionym plebanii dachem i wzmocni duszę, budującą, pełną słodyczy i chrześcijańskiej miłości rozmową z ks. proboszczem.

... Tymczasem słońce z powietrznej krainy,
Zstąpiło milcząc na polne niziny,
Stając po pagórkach jak pasterka hoża,
Splata, to rozplata złotych włos warkoczy,
I w dalekie pole dąży w gaje zboża.
Wodząc promiennemi po za sobą oczy,
To tu, to znów owdzie po pszenicznym kłosie,
Zda się szczerozłoty gubić włos po włosie,
Który chwilkę tli się, żarzy, płomienieje,
Wraz z kłoskiem się ważąc, gaśnie i czernieje.

Z zagaśnięciem ostatniego promyka za ciemno- granatowemi lasami, z wieży kościelnej zajęczał dzwonek na Anioł-Pański. Nad Zakrzówkiem spłynęła jakby mgła pobożnego rozmyślenia, przezroczysty welon rychło pomroczył całą okolicę, tak jasną i wesołą przed chwilą. Następnie z wieży zabrzmiało dziewięć-krotne uderzenie żałobnego dzwonu, głoszącego dziewięć Zdrowaś Marya za poległych przed czterema wieki pod Warną rycerzy polskich. Tak odległe czasy, pokolenie tak stare złączyć z obecną chwilą, wśród cichej wioski wskrzesić żywą pamięć, przy samotnym wieczorze, tyłu mężnych walczących w sprawie Chrześcijaństwa, to tylko wielka potrafi siła chrystyanizmu.
Jeszcze brzmiało przeciągłe echo ostatniego uderzenia dzwonu, gdym wysiadał z bryczki zajechawszy przed plebaniją. Nad Zakrzówkiem noc żałobna rozwieszać zaczynała krepę; lasy dokoła czarnym wałem opasywały całą okolicę.

 

 Gazeta Warszawska. 4 września 1854, nr 242, fragment

 

Źródła: