Pacyfikacja podkraśnickich wsi 2 lutego 1944
2 lutego 1944 roku niemieckie oddziały dokonały największej i najkrwawszej pacyfikacji polskiej wsi. Niemcy zamordowali około 1300 osób w tym setki dzieci i kobiet we wsiach Borów, Karasiówka, Szczecyn, Wólka Szczecka, Łążku Zaklikowskim i Łążku Chwałowskim.
Jak pisze Muzeum 24. Pułku Ułanów w Kraśniku dokładne przyczyny pacyfikacji tych terenów nie są do końca znane, jednak można uznać, że była to akcja wymierzona w polskie podziemie i wspomagającą ja lokalną ludność. Niemcy postanowili przeprowadzić akcję „oczyszczającą” teren z wrogów i „bandytów”. W akcji wzięło udział kilka tysięcy żołnierzy Wehrmachtu, żandarmerii, jednostek SS, własowców wspomaganych artylerią, lotnictwem, czołgami i wozami pancernymi.
Z tej strasznej tragedii ocalały nieliczne matki z dziećmi, którym udało się zbiec do sąsiednich miejscowości. Część z nich dotarła do Wilkołaza.
Większość z nas kojarzy pana Jana Bownika - od 1943 kierownika wilkołaskiej szkoły, ale niewielu zna jego działalność jako przewodniczącego komitetu opiekuńczego Rady Głównej Opiekuńczej na gminę Wilkołaz. RGO była jedyną obok PCK organizacją społeczną działającą w czasie okupacji za zgodą Niemców. Jan Bownik organizował różnoraką pomoc zarówno uchodźcom z zachodu, wschodu, więźniom Zamku Lubelskiego oraz obozów koncentracyjnych. Akcje te opisał w swoich wspomnieniach. Jedną z nich była pomoc uciekinierkom z pacyfikowanych wsi. Poniższa relacja pokazuje ogrom tragedii, która dotknęła rodziny tych wsi.
W dniu 2 lutego 1944 r. w czasie pacyfikacji zniknęło z powierzchni ziemi pięć wsi tutejszego powiatu: Borów, Wólka Szczecka i dwa Łążki. [w rzeczywistości pacyfikacja objęła wsie Borów, Karasiówka, Szczecyn, Wólka Szczecka, Łążek Zaklikowski i Łążek Chwałowski, przyp. AG]
Niemcy nocą otoczyli te wsie wojskiem, użyli wszystkich rodzajów broni i nad ranem jednocześnie zaatakowali bezbronną ludność. Wszystkie wsie naraz stanęły w ogniu, a Niemcy zabijali każdego napotkanego Polaka. W czasie huku dział z płonących chat oszalałe matki wyprowadziły w pola swe półnagie dzieci i dążyły do Gościeradowa czy do innych ocalałych wsi.
Według relacji matek ze Szczecyna gestapowcy i Ukraińcy bez litości kładli trupem wszystkich ludzi, a ocalały z dziećmi te matki, które trafiły na żołnierzy z Wermachtu.Następnie zostały zabrane do koszar w Kraśniku i przebywały tam w okropnych warunkach z powodu głodu, brudu i zimna. Z uwagi jednak na choroby i szerzącą się wszawicę zostały stąd zabrane i przydzielone do różnych wsi powiatu. Kilka matek z dziećmi przybyło też do Wilkołaza. A oto co mówi furman Jan Wronka z Wilkołaza III:
„Przyjechaliśmy do koszar w Kraśniku. Na sanie siadały matki ze swymi dziećmi. Ja miałem matkę z pięciorgiem dzieci. Matka była tylko w bluzce, dziewczynki w sukienkach, a chłopcy w cienkich ubrankach. Było im strasznie zimno, więc ja i wszyscy furmani zdjęliśmy swe burki czy kożuchy i daliśmy matkom do okrycia dzieci, a sami w kurtkach biegliśmy obok sań, aby nie „przemarznąć”. Matka na moich saniach z trudem okryła burką swe dzieci, a dla niej już okrycia nie było. Z przerażeniem patrzyliśmy na nieszczęśliwych!”.W budynku szkolnym w mieszkaniu po zamordowanym kierowniku przygotowaliśmy przybyszom schronienie na pierwszą noc. Zgromadziliśmy na podłodze dużo słomy, do okrycia stare koce i derki oraz silnie napaliliśmy w piecach. Przygotowaliśmy też gorący posiłek - chleb, mleko i cukier.
Około godziny 14-tej furmani zajechali przed budynek szkolny. Straszny widok! Z sań z trudem schodzą skostniałe matki, trzymają na rękach niemowlęta, a obok nich biegną skulone z zimna dzieci. Dość licznie zgromadzeni mieszkańcy Wilkołaza nie mogli powstrzymać łez. Słychać ciężkie westchnienia...
Przybysze od razu dostali chleb i mleko. Jedna z matek Natoniewska ze Szczecyna jest wpółprzytomna, trzęsie się z zimna i nie może ust otworzyć, aby napić się gorącego mleka. Dopiero, gdy łyżeczką rozwarto jej szczęki, łapczywie połknęła gorący płyn i tak sobie poparzyła usta, że naskórek zszedł z jej warg. Po posiłku biedne dzieci kładły się na słomie i zasypiały, a matki okryły je kocami czy derkami.Następnego dnia rano przybyli znowu tutejsi mieszkańcy, ale bez nakazu władz, by wziąć do siebie matki z niemowlętami, a także wziąć pojedynczo ich starsze dzieci. Natoniewska zatrzymała przy sobie dwoje najmłodszych dzieci, a troje starszych dała na wychowanie rodzinie Jankowskim, Cagarom i Żakiewiczom. Od Niedziałkowej wzięła córeczkę rodzina Pudłów. Niedziałkowa również w Kraśniku dała na wychowanie swego rocznego synka młodym bezdzietnym małżonkom, którzy chcieli adoptować.
Pewnego dnia przybyła do mnie po radę, co ma robić z dzieckiem, które pozostało w Kraśniku. Oczywiście uznałem za słuszne by dziecko przekazała opiekunom, bo sama nie da rady wychować swe dzieci. Przybyliśmy więc do Kraśnika, do tych małżonków, u których było jej dziecko. Przybrani rodzice jej dziecka to ludzie młodzi i bardzo serdeczni.
I znowu boleść matki Niedziałkowej, bo gdy wyciągnęła ręce do swego synka, dziecko jej nie poznało, z krzykiem odwróciło się, tuląc się do piersi swej opiekunki. Niedziałkowa wówczas rozpłakała się i powiedziała, że dziecka nie da. I w podnieceniu krzyknęła:
„Co ja za matka, że porzucam swe dzieci. Świnia broni swe prosięta, a ja mam dobrowolnie pozbyć się dziecka?”.Na to przybrani rodzice odrzekli:
„My pani dziecka przemocą nie zabierzemy, może go pani wziąć, ale go nie wychowa.
Ostatnio nam ciężko chorował i stale musi być pod opieką lekarza”.I rzeczywiście wygląd dziecka potwierdzał ich słowa. Twarzyczka dziecka była bladosina, na główce miał jasne plamy. Były to płaty blizn po wszawicy, ropie i strupach. Zadecydowała o dziecku moja życzliwa, ale stanowcza perswazja i aktu adoptowania dziecka dokonał notariusz Wisłocki w Kraśniku